Przechodziłam obok kuchni i usłyszałam szept Peety.
- Jak myślisz, długo tu zostanie? Ostatnio wytrzymała tydzień...
- Nie wiem. Jakie to ma znaczenie? - zapytała Katniss, najwyraźniej czymś mocno strapiona.
- Wiesz... Oczywiście nie przeszkadza mi, że Annie u nas mieszka. Jest jak rodzina. Ale... Nam też przydałoby się odrobinę prywatności... - zaczął ponownie Peeta.
Dopiero po chwili dotarł do mnie sens ich słów. Mówili o m n i e.
- Daj spokój. Ann to takie biedne, małe stworzonko z depresją... Aż żal mi jak na nią patrzę...
Po tych słowach przyjaciółki, wyleciałam jak z armaty. Zatrzymałam się dopiero przy stawie w ogrodzie, który został poświęcony pamięci mojego męża.
I nadal tu siedzę. Ale zaraz przestanę, by zanurzyć się w tafli jeziora. No i co, że jestem samolubem. Może i zostawiam wszystkich w niewiedzy, co też mi strzeliło do głowy.
Przypomniały mi się słowa Katniss. "Aż żal mi jak na nią patrzę...". No to teraz odwrócimy role. Będę patrzeć na przyjaciół, pogrążonych w szczerej (?) żałobie. Nie, nie powinnam tak myśleć. Kotna to dobra kobieta. A na tego biedaka Peetę, już patrzę ze współczuciem... Pokochał Katniss i sądził, że ona pokochała jego. A to była tylko gra... Mimo, iż teraz są razem, moim zdaniem ona nie jest dla niego. On jest... słaby. Tak, nie można tego inaczej nazwać.
Też byłam słaba, wtedy, w czasie igrzysk. A on nie był. Jego siła dziesięciokrotnie przewyższała moją. A mimo to, zginął. Nie.. Nie teraz, idiotko! Nie myśl, nie myśl! Zamykam oczy i zaciskam usta. Zatykam dłońmi uszy i... czekam. Wcześniej, kiedy zdarzały mi się te przykre retrospekcje, ratował mnie od nich Finnick. Kiedy go zabrakło, zaczęło mi wystarczać po prostu stanie przez chwilę.
Dobrze, jest w porządku. Nic mi nie jest. To tylko wspomnienie. W końcu udaje mi się otworzyć oczy i spojrzeć na staw. Siedzę tu już jakieś dwadzieścia minut. Niedługo domownicy zorientują się, że mnie nie ma i zaczną szukać. Muszę ich uprzedzić. Robię kilka kroków w stronę wody, tak, że jestem na samej krawędzi. I wtedy słyszę ten znajomy, pijany głos.
- Nie tędy droga. - powiedział Haymitch Abernathy, który najprawdopodobniej obserwował mnie już od dłuższej chwili.
- Co możesz wiedzieć o...
- No nie! Teraz to dowaliłaś! - zawołał nieco zbyt głośno, a ja przestraszona spojrzałam w stronę domu, jednak najwyraźniej nikt nie usłyszał hałasu dochodzącego z ogrodu.
- A co? Możesz mi podać przykłady? - zapytałam.
Nie uwierzyłam własnym oczom, kiedy Haymitch... uśmiechnął się.
- W czasie igrzysk poznałem dziewczynę z mojego dystryktu, Maysilee. Zawiązaliśmy sojusz. Przez dłuższy czas trzymaliśmy się razem, a trybutów z każdym dniem ubywało. Uznałem, że pora się rozdzielić. - kolejny uśmiech - A potem ptaki rozszarpały jej gardło. A, zapomniałem wspomnieć, że po igrzyskach, Kapitol zabrał mi rodzinę.
Stanęłam jak wryta. Zapewne byłam za młoda, by pamiętać te igrzyska, jednak wiedziałam jak się zakończyły. Pole siłowe, dziewczyna z Dystryktu Pierwszego i... Haymitch. Wykiwał organizatorów, którzy zapewne byli wściekli...
- Ja... - zaczęłam zdezorientowana. - Muszę już lecieć.
A potem wskoczyłam do głebokiego stawu i otworzyłam usta.
Kolejna krótka notka... Tak, wiem, zdecydowanie piszę za krótką, jednak nie potrafię długo.
Po prostu taki jest mój styl pisania ;)
P.S. czytasz = komentujesz